Julia z Kijowa: decyzję o wyjeździe z miasta podjęłam, gdy na miasto spadły pierwsze bomby

Julia decyzję o wyjeździe z Kijowa podjęła, gdy na miasto spadły pierwsze bomby. Do Wrocławia dotarła po trzech dniach podróży własnym samochodem. „Chcę jak najszybciej znaleźć pracę, żeby pomagać finansowo bliskim, którzy zostali w Ukrainie” – mówi w rozmowie z PAP.

Na wrocławskim dworcu głównym od piątku działa punkt pomocowy. Przyjeżdzający do stolicy regionu uchodźcy mogą w nim m.in. odpocząć i zjeść ciepły posiłek. Otrzymują tu także informacje dotyczące zakwaterowania, transportu czy opieki medycznej. Na miejscu można także skorzystać z pomocy psychologa, czy prawnika.

Przy jednym ze stolików herbatę pije młoda Ukrainka, Julia, która do Wrocławia przyjechała z Kijowa. Decyzję o wyjeździe ze swojego rodzinnego miasta podjęła już w czwartek, czyli w pierwszym dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Jak relacjonuje, podróż do Polski zajęła jej dwa dni i osiemnaście godzin.

„Gdy to wszystko się zaczęło byłam w swoim mieszkaniu, w pewnym momencie usłyszałam wybuchy, a szyby się zatrzęsły. Od razu napisałam na komunikatorze do swoich znajomych, że będę jechać w stronę Lwowa, do granicy i mogę kogoś zabrać swoim samochodem” – mówi.

Jeszcze tego samego dnia Julia wraz z grupą znajomych opuściła Kijów. „Niestety, gdy dotarliśmy do granicy okazało się, że wyjechać z Ukrainy mogą już tylko dziewczyny, musieliśmy się pożegnać. W samochodzie miałam wolne miejsce, więc zabrałam do niego mamę z małym dzieckiem” – opowiada.

W Ukrainie zostali zarówno jej rodzice, jak i wielu przyjaciół. „Rodzice, którzy mieszkają w domu pod Kijowem nie chcieli wyjeżdżać. Mają broń i na razie czują się w miarę bezpiecznie, jeśli można tak w ogóle powiedzieć. Z kolei w Kijowie, gdzie zostali moi przyjaciele jest naprawdę źle, ale wszyscy starają się wspierać i trzymać razem. Obecnie jest problem z wyjazdem z miasta, bo mosty w rejonie Kijowa zostały wysadzone” – tłumaczy i dodaje, że jest ze swoimi bliskimi w stałym kontakcie.

Dziewczyna we Wrocławiu na razie zatrzymała się u swojego znajomego. Podkreśla, że chciałaby jak najszybciej znaleźć pracę, aby pomóc finansowo rodzicom i przyjaciołom, którzy zostali na miejscu.

Uchodźcom takim jak Julia w punkcie pomocy na wrocławskim dworcu przez całą dobę pomaga kilkudziesięciu wolontariuszy. Jedną z ochotniczek jest Mari, która do pomocy zgłosiła się już kilka dni temu. „Przez pierwsze dni wojny płakałam, aż w końcu się pozbierałam i postanowiłam działać. Jestem tu już od poniedziałku. Przychodzę o 6 i zostaję do 14. Staram się pomagać jak mogę, najczęściej tłumaczę, bo znam język ukraiński i polski” – wyjaśnia.

„Wczoraj adoptowałam pięciomiesięcznego kotka z Charkowa. Nie wiem jeszcze, na jak długo. Na razie rodzina, która go przywiozła nie może się nim zajmować. Cieszyłam się, że mogłam pomóc. Z tego co słyszę, to wiele osób porzuca swoje zwierzęta w drodze do granicy, co jest straszne” – mówi wolontariuszka.

Sama do Polski przyjechała z mężem pięć lat temu. Przez pierwsze pół roku mieszkała w Krakowie, później przeprowadziła się do Wrocławia. W Ukrainie mieszka jej prawie cała rodzina. „Bardzo się o nich martwię. Mama chciała wyjechać, jednak kiedy usłyszała, że tata nie może opuścić kraju, bo ma 54 lata i jest w wieku poborowym, stwierdziła, że go nie zostawi” – tłumaczy. Dodaje, że ma też ciocię, która z rodziną mieszka pod Kijowem. „Mówiła, że cały czas śpią tam w ubraniach, a spakowane plecaki stoją w razie czego przy wyjściu z domu” – mówi wolontariuszka.

Mari nie może zrozumieć, jak w XXI wieku mogła wydarzyć się taka tragedia i podkreśla, że jest bardzo wdzięczna Polakom za ich wsparcie. „Jestem dumna z kraju, w którym teraz mieszkam za to, że tak pomagacie. Kiedy przyszłam tu w poniedziałek po raz pierwszy to 95 proc. wolontariuszy stanowili właśnie Polacy, oni to wszystko organizowali i tym zarządzali” – dodaje.(PAP)

Autorka: Agata Tomczyńska

ato/ mark/

Komentarze
Ładowanie...